Stoi i ma to wspomnienie

Stoi.

Nie.

Idzie, podąża, zmierza…

Jest piękny, letni dzień. Przed nią biegnie dziecko. Spod spodenek sięgających kolan wystają tłuściutkie łydki. Dziecko szybciutko przebiera nóżkami.
Na smyczy prowadzi psa lub pies ją prowadzi. Biegnie, ciągnie, podskakuje radośnie próbując dorównać tempa dziecku. Ona stara się nadążyć.
Idą, biegną po chodniku wzdłuż torów kolejowych z Pogorzelicy do Niechorza. Taką dziś wymyślili wycieczkę. Ktoś polecił im tą drogę. Miała szybciej przywieźć ich do celu niż spacer plażą. Chcą zobaczyć muzeum miniatur latarni morskich, może samą latarnię, przejść się.
Jej wzrok utkwiony jest w nóżkach dziecka choć jednocześnie przeczesuje okolicę w trosce o bezpieczną drogę. Uśmiecha się do siebie. To taki przeprzyjemny moment. Chciałaby go z kimś podzielić ale nie może.
Dlaczego musiała zostać z tym sama?
To pytanie wybrzmiewa w jej głowie lecz oto zmienia całą aurę dnia. Dziecko przystaje. Odwraca się niepewne w stronę mamy. Pies jeży sierść, zaczyna powarkiwać. Zewsząd wypełzają cienie. Gdzieś niknie blask złotego, letniego słońca. Życie na ulicy spowalnia, zamiera. Powietrze gęstnieje, robi się metalicznie srebrne. Pies warczy coraz głośniej. W oczach dziecka widać strach.
Ona stoi i ma to wspomnienie. Pamięta gdy została samotną matką. Jej miłość została zbrukana. Jej świat się rozpadł. Mokrym cielskiem rekin ludojad ociera się o jej nogi. To największy z cieni. Jest mokry, oślizgły, szczerząc swoich sto dwadzieścia osiem zębisk krąży nieopodal. Pies zaczyna skowyczeć, szczekać, rzuca się na smyczy, próbuje odgonić niebezpieczeństwo. Rekin woli atakować samotnych. Pies czyni zbyt wiele zgiełku. Jednak podpływa bliżej. Pies rzuca się w jego stronę. Ten, przestraszony odwija się ogonem, ostrą płetwą muska jej policzek, z rozmachem uderza psa. Siła ogona podrywa zwierzę do góry, zawisa w powietrzu. Charczy, dławi się, szczeka.
Gdzieś zza gęstego powietrza dobiega czyjś głos – gruby – jakby ktoś puścił płytę na obniżonych obrotach: - Ten pies się udusi! Niech pani go tak nie szarpie!
Rekin odpływa.
Dziecko porywa pieska w ramiona. Klęka przy nim, zaczyna głaskać i przytulać. Jest bliskie płaczu, przerażone ale skupia się na pocieszaniu pupila.
Powietrze rzednie. Powoli, przez gęste srebro zaczynają przenikać złote promienie słońca. Życie wokół powraca do normalnego rytmu.
Pies zachwycony nagłym zainteresowaniem przewraca się na plecy ufnie podkładając spragniony pieszczot brzuszek pod drobne dłonie dziecka.
Ona przyklęka przy nich. Głaszcze płową główkę i całuje dziecko. Ono jest spokojne, rozradowane zabawą z psem.
Śmieją się.
Nagle dziecko wesoło skacze na równe nogi i biegnie przed siebie. Pies mknie za nim napinając smycz i ciągnie ją za sobą. Dobry nastrój powraca. Trochę szczypie tylko rozcięty policzek.
Nagle spostrzega ogłoszenie rozklejone na płocie. Motylarnia głosi bordowo – pomarańczowy napis. Przystaje. Jakaś pani przechodząca obok mówi: - Niech pani tam idzie. Cudne motyle – na rękach siadają. To tam za rogiem, na górce. Dziękuje i skręca we wskazanym kierunku.
Synek wreszcie zwalnia. Łapie ją za rękę. Ona uśmiecha się do niego. - Chcesz zobaczyć motylki? - Pić! - Chcesz pić? Energicznie kiwa głową. Siadają na krawężniku. Ona zdejmuje z pleców mały worek, z którego wyciąga kubek z dziubkiem. Podaje synkowi herbatę a ten łapczywie, duszkiem wypija zawartość. - Trzymaj. Podaje mu smycz a malec mocno ujmuje ją dłońmi. Z plecaka wyciąga butelkę wody i miseczkę. Nalewa wody dla psa. Sama upija kilka łyków z butelki. Uśmiecha się do synka i głaszcze go po głowie.
Po chwili już wchodzą do motylarni. To duży, biały, półokrągły namiot. W środku jest bardzo ciepło i wilgotno. Wokół latają motyle różnych kształtów i kolorów. Niektóre siedzą na mocno przejrzałych owocach i spijają zeń słodką papkę. Zewsząd słychać okrzyki zachwytu.
Jej synek odzyskuje wigor. Puszcza dłoń matki a jego opalone łydki podskakują na dróżce wysypanej białymi kamykami. Znowu ją wyprzedza. Nagle jeden, największy i najpiękniejszy motyl siada mu na plecach. Cudny szafirowy okaz Morpho Menelaus na małych plecach syna wygląda jak tornister.
Przystaje urzeczona.
I nagle przypomina sobie małą siebie biegającą po ogródku działkowym w Bydgoszczy. Wiele letnich, ciepłych dni spędzała z mamą na tej działce. Jej mama głównie pracowała: sadziła, pieliła, zbierała, przycinała, podwiązywała. Ona bawiła się beztrosko. Przypomniały jej się papierówki pachnące słońcem, które kroiła na plasterki a na nie wyduszała dojrzały, złoty, miodny miąższ agrestu. Takie kanapki serwowała potem rodzinie.
Poczuła to - ciepło i bezpieczeństwo.
Zrozumiała, że teraz będzie już dobrze. Nic gorszego zdarzyć się nie może. Już została zawiedziona, zraniona, zdradzona, odrzucona. Nic gorszego się już nie wydarzy.
Stoi. Uśmiecha się do swoich wspomnień, jej oczy lśnią. Lazurowo opalizujący motyl opuszcza plecy syna i wzbija się w powietrze. Skrzydłami muska jej polik. Ona palcami dotyka to miejsce – po rozcięciu nie ma już śladu.


* zainspirowane prozą Joanny Bator

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zaszyfrowana przesyłka

Poranna herbata

Wodne dzieci