Słów kilka jak waniliowa śliwka...

Niegdyś znalazłam się w całkiem nowej kołobrzeskiej restauracji “Waniliowa Śliwka”. Wystój ciekawy, przytulny choć oszczędny - zachęcał zza okna kolorowymi sofami i nowomodnie kredą na tablicy pisanym menu.



Choć jak mam być szczera o wyborze lokalu zadecydowała moja mama okrzykiem: “tu chodźmy! - nie chce mi się szukać dalej”; ku zdziwieniu dzieci moich a wnuków swoich wyrażonych słowami: “Babciu ale tu szukają kucharza, barmana i kelnera - jesteś pewna?” Babcia była więc weszliśmy do środka. Usiedliśmy. Podeszła do nas przemiła kelnerka. Grzecznie się przywitała i chciała przyjąć zamówienie.
I tu ups... zginęły mi zeszłoroczne notatki więc nie wiem już które danie wybrałam wówczas do zrecenzowania. Nie ma to zresztą większego znaczenia, bo na kilka kolejnych propozycji, zakłopotana kelnerka odpowiadała grzecznie: - nie ma, - przykro mi ale się skończyło, - zupa? - zupy będą za godzinę... Tylko z sympatii dla kelnerki urodziła się we mnie i wezbrała desperacka nieco chęć rozwiązania tej trudnej sytuacji. Podeszłam więc do sprawy kreatywnie i poprosiłam by miła pani powiedziała nam sama, co możemy u niej zamówić. Kelnerka odetchnęła i wymieniła bodajże trzy dania, które zamówiliśmy.
Chcąc zadośćuczynić niezbyt profesjonalnemu podejściu, o które mógłby posądzić kelnerkę nieżyczliwy konsument, ta dzielna i przemiła dziewczyna zaproponowała nam coś do picia. Bardzo chcieliśmy pomóc jej wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji i zamówiliśmy herbatę. - Jaką? - spytała wyraźnie zadowolona i podała nam menu herbaciane zapewniając radośnie i dumnie, że mają ich wybór różnoraki. Nie chcąc dłużej zatrzymywać troskliwej kelnerki tylko przy naszym stoliku - zamówiliśmy zwykła, czarną. Kelnerka odeszła na chwilę, po czy wróciła a ja miałam wrażenie, że pragnie aby nowa w istocie podłoga “Śliwki Waniliowej”rozstąpiła się pod nią oszczędzając kolejnych upokorzeń. Podłoga złośliwie nie chciała przyjść z pomocą i kelnerka musiała nam wyznać, że czarna herbata się skończyła a właściciel nie pozwala zamówić nowych dopóty, dopóki wszystkie inne smaki nie zostaną wypite. Na szczęście moja rodzina, nawet gdy głodna, stara się nie porzucać poczucia humoru. Dławiąc się więc ze śmiechu przystaliśmy na herbatę miętową.
I tu przechodzę do recenzji właściwej. Napój ten bowiem okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Przygotował nasze biedne trzewia na spotkanie z zamówionymi daniami, o których rozwodzić się już nie będę. Dość powiedzieć, że dzięki jego boskiemu nektarowi byliśmy w stanie wziąć po kęsie suchego dorsza, twardej jak cholewka buta karkówki oraz panierki, która nader wprawnie ukrywała kawałki kurczaka. Dzięki powszechnie znanym, dobroczynnym działaniom ziela mięty przeżyliśmy spotkanie z tym surrealistycznym miejscem...
Chciałabym bardzo polecić wszystkim szklankę gorącej, miętowej herbaty, szczególnie w “Waniliowej Śliwce”, lecz oto znów jestem w Kołobrzegu i ze zdziwieniem stwierdzam, że to miejsce już nie istnieje... Zupełnie nie rozumiem dlaczego.

napisane w ramach wyzwania Creative Writing Lovers.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zaszyfrowana przesyłka

Poranna herbata

Wodne dzieci